Opowieści Biskupa Ignacego Jeża
2016-10-22

Wybór kard. Karola Wojtyły na papieża

16 października 1978 roku byłem w Rzymie na Placu św. Piotra. Jak to się stało?
Zostałem wydelegowany przez Konferencję Episkopatu Polski na zebranie Rady Konferencji Episkopatów Europy (CCEE), jakie miało w tym czasie odbyć się w Rzymie. Razem z księdzem infułatem Jarnickim postanowiliśmy spędzić urlop, jadąc autem przez ówczesną Jugosławię, Grecję, promem do Włoch i do Rzymu. Gdy byliśmy u ojców paulinów na terenie Chorwacji, wczas rano 30 września po Mszy Świętej i śniadaniu, w momencie wsiadania do auta, mówi do mnie gospodarz domu:
- Proszę Księdza Biskupa, konserwator, zresztą prawosławny, który u nas pracuje, mówi, że umarł papież.
- Ależ, Ojcze! To było miesiąc temu! - odpowiedziałem.
- Ale on mówi, że ten nowy!
- To niemożliwe! Chyba coś pomieszał.
I pojechaliśmy w dalszą drogę, ale koło południa mówię do ks. Jarnickiego:
- Zróbmy przerwę. Posłuchajmy polskiego radia. Diabeł nie śpi.
I oto - o godzinie 12.00 - pierwsza wiadomość na długich falach: "Dziś w nocy zmarł Jan Paweł I". W nas jakby grom z jasnego nieba uderzył. To nie mamy po co do Rzymu jechać, bo wszystkie zaplanowane zebrania będą odwołane. Ale po pewnym czasie mówię: - Jarnicki, raz w życiu być w czasie konklawe w Rzymie! Przeżyć klimat i nastrój Wiecznego Miasta w tym czasie. Patrzeć na dymki z Kaplicy Sykstyńskiej - toć to jedyna okazja! Urlop mamy. Wszystko w domu załatwione. Jedziemy dalej.
Realizujemy nasz plan. I tak się stało. Cudowna podróż wzdłuż Morza Śródziemnego, spotkanie z kardynałem Kuharićem (na śniadanie poczęstował nas śliwowicą!) - z biskupem Franio-Franićem - Split, Monsur, Dubrownik, Sarajewo, a potem Grecja: wspaniała, znana z podręczników w najdrobniejszych szczegółach, bo grekę mieliśmy w gimnazjum. Gdy znaleźliśmy się w pobliżu Myken, mówię do mego towarzysza podróży:
- Człowieku! Brama Lwów! Muszę ją zobaczyć! Skręcamy!
On mruczy:
- Kamienie jak każde inne. Po co tyle szumu!
Ja wysiadłem i podziwiałem, bo to był obraz z okładki naszego podręcznika do nauki języka greckiego. A on nawet z auta nie wyszedł, bo było bardzo gorąco... Ale on greki w gimnazjum nie miał...
W drodze klasztory franciszkańskie podejmowały nas bardzo gościnnie, a w samych Atenach gościł nas, i to przez kilka dni, Biskup Anarghyros Printesis, egzarcha grekokatolicki, którego poznałem w Rzymie kilka lat wcześniej. Nowoczesny język grecki to nie ten, którego uczyliśmy się w gimnazjum i dlatego - gdy uczestniczyliśmy w sprawowanej przez nich Mszy św. - najlepiej rozumieliśmy zawołanie: "Kyrie elejson".
Po kilku dniach dotarliśmy do portu, a wiedząc, że konklawe rozpocznie się w sobotę 14 października, przeprawiliśmy się promem pod piękną nazwą "Ignazia" na ziemię włoską i skierowaliśmy się w stronę Rzymu. Na miejscu zjawiliśmy się w sobotę o godzinie 17.00 w Kolegium Polskim na Piazza Remuria 2a, gdzie nam powiedziano, że przed dwoma godzinami odjechał na konklawe kardynał Wojtyła - tak, że go już nie zobaczyliśmy. W niedzielę 15 października poszliśmy dwa razy na Plac św. Piotra, by poobserwować unoszący się nad Kaplicą Sykstyńską czarny dym. W poniedziałek w południe to nawet nieco spóźniliśmy się na plac, z którego ludzie już odchodzili do domów. Wieczorem stanęliśmy przy kolumnadzie Berniniego po lewej stronie, blisko Via della Conciliazione, by dobrze widzieć dym wydobywający się z komina. Nagle ktoś krzyknął, a za nim już cała masa głosów zaczęła krzyczeć: "Bianca! Bianca!". I rzeczywiście nad Kaplicą Sykstyńską było już teraz widać wyraźnie biały dym wychodzący z komina. Nie było żadnej wątpliwości: papież został wybrany! Plac św. Piotra zaczął się natychmiast zapełniać mieszkańcami Rzymu i turystami, którzy ze wszystkich stron napływali zwabieni wiadomościami z radia i telewizji. Po dość długim czasie oczekiwania zjawiła się procesja księży biskupów i kardynałów i rozległ się głos kard. Feliciego ogłaszającego: "Anuntio vobis gaudium magnum: Habemus Papam!", co potwierdzone zostało niemilknącymi oklaskami zebranego tłumu wiernych. Gdy wreszcie doszedł do głosu i rzekł: "Carolum...", dla wszystkich stało się jasne - "Confalonieri" - tylko on miał na imię Karol, ale był już stary i w ogóle w konklawe nie uczestniczył - stąd ogólne zdumienie. Kardynał Felici ciągnął powoli dalej: "Sanctae Romanae Ecclesiae Cardinalem Wojtyła" - usłyszeliśmy bardzo wyraźnie poprawnie wypowiedziane "ł" i nogi się po nami ugięły. Niemożliwe! Nie do wiary! Włoszka stojąca obok nas krzyknęła: "Ale to chyba Murzyn?!" i otwarła "L`Osservatore Romano" z fotografiami i nazwiskami wszystkich kardynałów, i znowu krzyknęła: "Polacco! Polacco!" Gdy za chwilę zjawił się nowy papież i po włosku pozdrowił: "Sia lodato Gesu Cristo", znowu zawołała, tym razem bardzo radośnie: "Parla italiano!".
Takich i innych reakcji można by podać cały szereg. Po otrzymaniu pierwszego błogosławieństwa ludzie zaczęli się rozchodzić, a my z siostrami z Kolegium powoli wracaliśmy do domu, szczęśliwi i pełni radości z racji tak niezwykłego wydarzenia.

Trudne - łatwe początki pontyfikatu

Jaki to będzie pontyfikat, zupełnie w innym stylu sprawowany, miałem się przekonać już za dwa dni. Gdy wróciliśmy z ks. Jarnickim na obiad z przechadzki, mówi mi ktoś na furcie, że wieczorem mam iść do Ojca Świętego na kolację. Odpowiedziałem:
- Żarty to wy sobie możecie z kogo innego stroić, a nie ze mnie - tak nieprawdopodobną wydawała mi się ta propozycja. Ale naprawdę! - powiedział przy stole ks. rektor Michalik. - Był telefon od ks. Dziwisza, że ksiądz biskup ma wieczorem przyjść do Watykanu na kolację.
- Ależ ja nie wiem nawet, jak się tam idzie! - odpowiedziałem.
- Wszystko załatwimy! - zdecydował rektor.
I rzeczywiście, o określonej porze szofer, który wiózł kard. Karola Wojtyłę na konklawe, zawiózł mnie na właściwe miejsce, skąd windą wywiózł nas ks. Dziwisz do apartamentów Ojca Świętego. Okazało się, że w Rzymie było tylko dwóch polskich biskupów - biskup Szczepan Wesoły i ja, i z nami chciał się Ojciec Święty spotkać. Przeżycie jednorazowe, nadzwyczajne! Nas zamurowało. Po modlitwie siadamy do stołu i... nic. Ojciec Święty patrzy na nas i odzywa się:
- I co tak nic nie gadacie?
- Ojcze Święty! Bo wszystko widać! Ta biała sutanna. Ta biała piuska... - odpowiedziałem.
Ale wtedy zorientowaliśmy się, że Ojciec Święty nie wie, co działo się tam na dole na Placu św. Piotra. I zaczęliśmy opowiadać jeden przez drugiego, jakie były reakcje ludzi, jak przeżywali ogłoszenie wyboru nowego papieża. Gdy wspominałem o reakcjach Włoszki (zob. wyżej: Wybór kard. Karola Wojtyły na papieża), która w poniedziałek stała obok nas, uśmiał się Ojciec Święty serdecznie. A dla nas był to znak, jak bardzo inny będzie ten pontyfikat od dotychczasowych, gdy idzie o jego styl i sposób sprawowania. Pokazały to wnet apostolskie pielgrzymki nowego papieża, nasze wizyty w Watykanie ad limina Apostolorum co pięć lat i wszystkie inne spotkania z Ojcem Świętym z okazji organizowanych w Rzymie uroczystości i odbywanych pielgrzymek do Polski.

Papież w Koszalinie ? Oż to, bracie dopiero!

Ze spotkań z Ojcem Świętym najbardziej przeżyłem pielgrzymkę w roku 1991, która rozpoczęła się w Koszalinie 1 czerwca. Przyjazdowi Ojca Świętego towarzyszyła niestety nie najlepsza pogoda. Wiał dość silny wiatr od morza, do czego zaraz Ojciec Święty nawiązał w swoich pierwszych słowach, a nawet tu i tam popadywało. Po powitaniu prymasa i prezydenta Wałęsy oraz po przemówieniu Ojca Świętego mogłem wsiąść do auta obok Jana Pawła II i pojechaliśmy w stronę Koszalina. Nie mógł Ojciec Święty powstrzymać słów podziwu dla piękna przyrody i rzekł:
- Jakie wy tu macie piękne lasy! - bo droga rzeczywiście prowadziła przez las.
- Ale czemu oni wszyscy stoją do mnie tyłem? - zdziwił się Papież, widząc żołnierzy ustawionych co 50 metrów, a każdy z nich patrzył w las, bo stamtąd miało dostojnemu gościowi grozić niebezpieczeństwo. Odpowiedziałem jedynie, że taki mają regulamin i tego muszą się trzymać. Droga nie była daleka, więc dość szybko dotarliśmy na miejsce do seminarium duchownego, które po dziewięciu latach budowy udało nam się przygotować na poświęcenie przez Ojca Świętego - wnioski o pozwolenie na jego budowę składałem przez 10 lat. Dopiero Solidarność i zmiany, jakie spowodowała, doprowadziły do udzielenia pozwolenia na budowę, które otrzymałem w sam raz w święto św. Mikołaja 6 grudnia 1981 roku (tydzień później ogłoszono stan wojenny). Tego dnia wieczorem pojechałem do Wałcza, by tam w kościele św. Mikołaja odprawić Mszę św. odpustową i podziękować świętemu za wspaniały podarunek. Gdy kilka lat wcześniej kardynał Wojtyła przekazywał diecezjalnym seminariom relikwie św. Jana Kantego, profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego wyniesionego na ołtarze, delikatnie zwróciłem uwagę arcybiskupowi krakowskiemu:
- Ale ja nie mam seminarium!
Otrzymałem proroczą odpowiedź:
- Ale będziesz miał! I dlatego weź relikwie.
Tak święty Jan Kanty stał się patronem naszego seminarium uroczyście poświęconego przez tego, który dał nam jego relikwie - teraz Głowę Kościoła. W programie wizyty po obiedzie było poświęcenie kaplicy Matki Boskiej Trzykroć Przedziwnej na Górze Chełmskiej, co odnowiło kult Matki Boskiej bardzo tam znany w średniowieczu, który zaniknął w okresie reformacji. Deszcz zaczął lekko popadywać, co Ojciec Święty skwitował żartem:
- Widocznie nieba się bały, że nam zabraknie wody święconej.
Przed Kościołem Ducha Świętego na dużym placu zebrało się 300 tysięcy wiernych (1/3 całej diecezji) i wtedy w czasie Mszy Świętej rozpoczął Ojciec Święty swój wspaniały cykl kazań o 10 przykazaniach Bożych.

Kawka u Stroby

Z kolei przyszło wspomnienie o innym biskupie, którego Ojciec Święty dobrze znał jeszcze jako profesor teologii i wychowawca, o biskupie Jerzym Strobie, który, po wysiedleniu biskupów śląskich, był rektorem Wyższego Seminarium Duchownego Diecezji Katowickiej w Krakowie. Po wyrzuceniu wydziału teologicznego z Uniwersytetu Jagiellońskiego poszczególni profesorowie mieli swoje wykłady w trzech seminariach duchownych, które znajdowały się w Krakowie: częstochowskim, katowickim i krakowskim.
I tak ksiądz rektor Stroba poznał się bardzo dobrze z ks. profesorem Wojtyłą. Na tym się opierając, przypomniałem, jak to pewnego razu jako katecheta odwiedziłem ks. Strobę, który był katechetą w gimnazjum żeńskim w Katowicach, a mieszkał w Siemianowicach u sióstr wizytek, i który mi zaproponował:
- A kawy się napijesz?
- A tak - odpowiedziałem.
- A z mlekiem i cukrem? - pyta gospodarz.
- A tak, z mlekiem i z cukrem, ale czemu się tak szczegółowo wypytujesz? - zapytałem.
- A bo dla takich, co psują kawę mlekiem i cukrem, to gorszą zaparzam - odpowiedział ks. Stroba.
- A taki dokładny to on był we wszystkim - śmiejąc się, skomentował Ojciec Święty.

Pies na Jeża

[Wtedy ja dodałem, że gdy] innym razem wpadłem niespodziewanie, bez zapowiedzi, Stroba zareagował:
- No, mógłbyś przynajmniej dać znać! Zatelefonować! Ja tu mam pełne ręce roboty. Odłóż wszystko, bo ksiądz rektor Jeż przyjechał! Na drugi raz, jak tak bez powiadomienia przyjedziesz, to cię psami poszczuję!
Na to spokojnie zareagowałem: - Stroba, powoli! Najpierw: nie masz psa! A po drugie: nawet gdybyś miał - czyś Ty widział, żeby pies się na jeża rzucił?! - i dyskusja się skończyła.

Biskup ? artysta

Z biskupem Strobą wiązała się jeszcze inna historia, bo on był wyczulony w swoisty sposób na sprawy artystyczne, i gdy - przyjechawszy z przemysłowego Śląska w listopadzie 1958 roku do Gorzowa - odbywał na wiosnę 1959 roku pierwsze wizytacje, nie mógł nie zwrócić uwagi na rozkwitnięte pola na olbrzymich terenach PGR-ów i mówił do siedzącego obok niego proboszcza parafii:
- Co za wspaniała żółta plama!
Proboszcz patrzy zdumiony na biskupa i, sprowadzając go na ziemię z artystycznych zachwytów, odpowiada:
- Rzepak! Proszę Księdza Biskupa, rzepak!

Pocałunek jeży

W następnym roku razem pojechaliśmy do Francji, zwiedzaliśmy gotyckie katedry - biskup Stroba na sztuce znał się bardzo dobrze, rozróżniał witraże wspaniale, bezbłędnie określał wiek ich powstania, zachwycał się rozetami, tak jak i rzeźbami kamiennymi, których tak wiele jest w tych katedrach. W następnym roku w programie wakacji stanęły zamki nad Loarą.
- Jutro pojedziemy w górę rzeki. Tam będzie jeden zamek, potem drugi - to nam na jeden dzień wystarczy - zadecydował pilot.
Rano jedziemy szosą wzdłuż rzeki, ale zwracam uwagę pilotowi:
- Jurek, ale my jedziemy w dół rzeki, a nie w górę!
- To rzeka źle płynie! My dobrze jedziemy! - odezwał się pilot, który zawsze we wszystkim miał rację. Najlepsze, że do celu dojechaliśmy bezbłędnie!
Na jubileuszu arcybiskupa Stroby w Poznaniu, gdy mi przyszło zabrać głos przy stole, opowiedziałem tę historię, wszyscy wybuchnęli śmiechem, bo i dobrze arcybiskupa znali, a ja zrobiłem z tego przypowieść i powiedziałem, że jubilat przez długie lata prowadzi Komisję Katechetyczną Episkopatu Polski i robi to bardzo dobrze, mimo że rzeka źle płynie! Ale myślę, że doprowadzi katechezę do właściwego celu. Słuchając tych wszystkich opowiadań o tak dobrze znanych mu osobach, śmiał się Ojciec Święty bardzo szczerze i wobec tego dorzuciłem jeszcze, że zaprosił mnie na rekolekcje dla polskich księży, pracujących wśród Polaków we Francji, rektor Polskiej Misji w Paryżu ks. infułat Stanisław Jeż. To samo nazwisko, ale żaden krewny, chociaż też urodzony na terenie diecezji tarnowskiej. Przyleciałem do Paryża samolotem. Rektor wyszedł po mnie na lotnisko. Przywitaliśmy się, jak u księży to zwyczajne, składając symboliczny pocałunek z lewej i prawej strony, a obok nas stał młody ksiądz i patrzy na nas strasznie zdumiony, aż mi to podpadło i pytam:
- A cóż się ksiądz tak dziwi?
Na co otrzymałem odpowiedź:
- Proszę Księdza Biskupa! Pierwszy raz w życiu widziałem, jak się jeże całują!

Biskup Pluta

Biskup Wilhelm Pluta, by odwiedzić seminarium swojej diecezji w Paradyżu, miał do przebycia mniej więcej 60 km. Nie mógł więc starzejący się biskup często do seminarium zajeżdżać, ale jak przyjechał - to było święto! Msza Święta, jedna lub dwie konferencje, rozmowy z klerykami i z profesorami - a wieczorem uroczysta kolacja. Przyzwyczaił biskup swoich kleryków, że na zakończenie kolacji zawsze opowiadał jakiś nowy dowcip, tak że pod koniec i tej wieczerzy tłukli rękami po stole i wołali: Wica! Wica! (po śląsku: Dowcip! Dowcip!). Biskup Pluta, któremu czasem nowego dowcipu brakowało, pytał:
- A ten o tym "berze" (niem. bär = niedźwiedź) toście słyszeli?
Na co klerycy odpowiadali chórem:
- Tak! My słyszeli!
Na co biskup Pluta z kolei odpowiadał:
- No to wam opowiem!
I powtarzała się wśród śmiechu obecnych historia o trzech "farorzach" śląskich, którzy po kolędzie mieli prawo do kilku dni urlopu wypoczynkowego, boć kolęda, szczególnie dla starszego księdza, to był duży wysiłek i dlatego słusznie mu się taki urlop należał. Trzej umówili się razem i autem pojechali do Zakopanego, do "Księżówki" - domu dla księży w Kuźnicach. Jeden z nich, Hanys, znany był na całym Śląsku z tego, że mówił bardzo długie kazania. Gdy biskup Pluta podkreślał ten szczegół, wybuchał śmiech, bo on sam poniżej godziny z ambony nie schodził. Otóż zdarzyło się, że Hanysa nie ma na kolacji. Koledzy się przejmują, mogło mu się coś zdarzyć, mógł pobłądzić, nogę skręcić lub złamać... Co robić? Dać znać na milicję? To oni najpierw zrewidują "Księżówkę", a jego i tak nie będą szukać - czekamy! I wreszcie Hanys wpada do jadalni zziajany, zmęczony i krzyczy:
- Cud! Ludzie! Naprawdę cud!
Karlik, jego kolega, mówi:
- Hanys! Siadej! Uspokój się! Mów, co się stało?
- No, jo po kawie, poszedłem na przechadzkę stokiem góry, ścieżyną, po prawej góra, po lewej przepaść, a tu nagle zza zakrętu wychodzi ber. Te przednie szłapy podnosi na mnie - jak będę próbował uciekać, pewnie mnie złapie. Głód go obudził wcześniej - koniec! Po prawej góra, po lewej przepaść, nie ma wyjścia. Jak na porządnego księdza przystało, zrobiłem akt żalu doskonałego na godzinę śmierci i wielki znak krzyża: "W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen". I patrzcie: niedźwiedź spuścił te swoje przednie szłapy, odwrócił się i poszedł. Czy to nie cud!?!
A złośliwy Karlik, jego kolega, mówi:
- Hanys! Żoden cud! On myśloł, że ty kozanie zaczynosz.

Konferencja prof. Kołakowskiego

Tak mijał nam obiad w przemiłej atmosferze, a ja znalazłem jeszcze okazję, by wspomnieć pana prof. Leszka Kołakowskiego, który w telewizji niedawno temu wygłosił jako filozof piękną konferencję na temat roli śmiechu w życiu człowieka, która przedrukowana została w "Gazecie Wyborczej". Konferencję swoją zakończył żartobliwymi opowiadaniami na dowód, że śmiech pozwala nieraz rozładować najbardziej skomplikowane sytuacje życiowe. Znany Ojcu Świętemu filozof przytoczył oba opowiadania z życia środowiska żydowskiego - jedno mniej więcej tej treści:
Umiera kobieta. Przy jej łożu siedzi mąż, towarzysząc jej w ostatnich godzinach życia. Nagle umierająca odzywa się do niego i mówi:
- Mojsze, jak ja już umrę, jak moje ciało włożą do trumny, jak już ruszy kondukt pogrzebowy ulicami naszego miasta, to ty weź moją mamę pod rękę i poprowadź ją za trumną. Ja wiem, że ty jej, jako swojej teściowej, nie lubisz, że ty - gdybyś mógł - to byś ją w łyżce wody utopił. Ale zrób to dla mnie, zrób to ze względu na ludzi.
Mojsze wykręca się jak może, by tylko nie składać żadnego przyrzeczenia. Ale umierająca żona mówi:
- Mojsze - to jest naprawdę moja ostatnia prośba! Zrób to dla mnie!
I Mojsze przyciśnięty do muru jednak obiecuje:
- Salczie, jeśli to jest twoja ostatnia prośba, to ja to zrobię, tak jak ty sobie tego życzysz. Ale wiedz, że radości z twojego pogrzebu ja nie będę miał żadnej!

Anegdotka o bólu

Opowiedziałem o matce, która w kuchni przygotowywała obiad, a dzieci - starszy Jaś i młodsza Małgosia - bawiły się w swoim pokoju przy otwartych drzwiach, umożliwiających jako taką kontrolę nad tym, co się w pokoju dziecięcym dzieje. Nagle rozlega się gwałtowny krzyk Jasia.
- Co się tam u was dzieje? - pyta mama.
Jaś odpowiada:
- No, bo ona mnie chwyciła za włosy i targa. To przecież boli!
- Jasiu! Ty jesteś starszy, nie krzycz! Małgosia jeszcze nie wie, że to boli. Uspokój się!
Jaś się rzeczywiście uspokoił, ale po pewnym czasie tym razem krzyczy wniebogłosy Małgosia.
- Co się tam u was dzieje? - woła mama z kuchni.
- Nic! Mama, nic - uspokaja Janek. - Ona już wie, że to boli.

Transplantacje

A na dowód, jak to przy każdej dobrej akcji trzeba wyraźnie wyjaśniać wszelkie szczegóły, przypomniałem, że gdy przeprowadzano akcję uświadamiającą na temat przeszczepiania organów, jeden z wolontariuszy przyszedł do mieszkania jakiejś pani, podsunął jej formularz na wyrażenie zgody, a ta spokojnie zapytała:
- A proszę pana, czy to koniecznie muszą być organy? Bo ja mam tylko pianino do dyspozycji!

Cyrk

Przyjechał do małego miasteczka cyrk - rzadko kiedy się to zdarzało, więc wszyscy zapełniają namiot przy każdym przedstawieniu. A było co podziwiać: woltyżerka, tresura koni, pokazy na trapezach w powietrzu, klowni rozśmieszający publiczność swoimi dowcipami, a wreszcie ostatni punkt: tresura lwów. A na dodatek treserem pięciu dzikich lwów jest młoda, zgrabna dziewczyna, a one słuchają jej rozkazów, tylko ten - widać najstarszy - nie bardzo jej słucha, próbuje się buntować, co chwila ryczy zły - a ona go biczem musi uspokajać i on też wykonuje jej rozkazy ku podziwowi i aplauzowi zebranej publiczności. Na koniec treserka podchodzi do tego najgorszego lwa i całuje go, na co lew rozdziawia gębę z zadowolenia. Okrzyki, aplauz, oklaski. Zadowolony dyrektor cyrku podchodzi do mikrofonu, dziękuje za aplauz i proponuje:
- Może ktoś z państwa chciałby powtórzyć ten ostatni punkt programu?
W odpowiedzi jeszcze głośniejsza burza oklasków i okrzyków, ale z ostatniego rzędu z góry schodzi Hanys do mikrofonu i mówi:
- Panie Dyrektor! Jo by eh powtórzył ten ostatni punkt programu, ino wyprowadźcie te lwy!

Klimatyzacja

Przy kawie wspomniałem o pani, która weszła do kawiarni, zamówiła kawę z ciastkiem, a po chwili woła kelnera i mówi:
- Panie starszy, tutaj tak wieje, czy byłby Pan tak dobry i może przykręcił tę klimatyzację?
- Ależ tak, proszę Pani, natychmiast, już lecę.
I rzeczywiście poleciał, ale po pewnym czasie pani przy kawie woła kelnera i mówi:
- Pan tak przykręcił tę klimatyzację, że tu się można udusić. Czy byłby Pan tak dobry i jednak nieco tę klimatyzację odkręcił?
- Ależ tak, proszę Pani! Natychmiast! Klient nasz pan!
Jednak po pewnym czasie pani siedząca przy kawie znowu woła kelnera i mówi:
- Wie Pan, ja się tu chyba zaziębię. Pan za bardzo tę klimatyzację odkręcił. Może by ją jednak przykręcić.
- Ależ tak, proszę Pani. Jak sobie Pani życzy.
Przysłuchuje się tym poleceniom starszy pan siedzący przy jednym z sąsiednich stolików, zaczepia kelnera spełniającego te polecenia i pyta:
- A Pana nie ponoszą nerwy, gdy tak Pan co chwila musi latać: raz zakręcić klimatyzację, drugi raz znowu odkręcić?
A na to kelner:
- Ależ, Panie, nie! U nas nie ma klimatyzacji!